Kanał La Manche 2024
Relacja z Rejsu. Opowieść w Etapach i Trochę Statystyki
Rejs 2024
Patrząc z perspektywy krótkiego przecież czasu, który minął od zakończenia rejsu można wysnuć wniosek, że popełniliśmy na starcie poważny błąd racząc Neptuna zbyt obficie porządną whisky.
Staruszkowi whisky zaszkodziła i stąd wszystkie nasze późniejsze perturbacje. Zmiany planów, portów wymiany załóg, wycofanie się w ostatniej chwili załogi i w konsekwencji rezygnacja z II etapu, awaria flanszy przekładni silnika i paskudna pogoda. To wszystko wina neptunowego opilstwa !
Pamiętajcie kochani, żeglarze, tradycja tradycją, ale stary Neptun już nie może tyle co dawniej !
Trasa rejsu
Etap I
We czwartek 30 maja ruszamy z mariny o zmierzchu, na burcie dwóch Piotrów i Waldek. Prognoza na przeskok do Lohme lub Glowe ( „0” wiatru) sprawdziła się w 100 % w wyniku czego 18 z 22 godzin w morzu pokonujemy na silniku.
W sobotę (1.06) rano ruszamy dalej z zamierem dotarcia do Kilonii, niestety znowu na silniku, w nocy pojawia się zachodni wiatr i rozdmuchuje się coraz mocniej. Nad ranem po wyjściu za most na Fehmarn decydujemy się na powrót. Piłowanie pod wiatr, falę i przeciwny prąd z prędkością nieco ponad 1 kn staje się kompletnie bezsensowne. Zawracamy i wchodzimy do pierwszej z brzegu mariny na wyspie, gdzie ze zgrozą obserwujemy przez dobę wyprężony poziomo rękaw wiatrowskazu stojącego przed wjazdem na most.
We wtorek (4.06) rano wiatr się uspokaja, tzn. przestaje całkiem wiać, więc ruszamy z zamiarem śluzowania i dotarcia na nocleg do Rendsburga. Pogoda do niczego, mgła , deszcz, do tego musimy nadłożyć drogi, żeby ominąć poligon Bundeswehry. Tubylcy nas ostrzegli, żeby tego nie lekceważyć – bo można mieć kłopoty, mieli rację, obserwowaliśmy agresywne działanie niemieckich służb w stosunku do jednostek, które wpłynęły w zabronioną strefę. Śluzujemy się z marszu i wieczorem cumujemy w Rendsburgu.
Następny skok 35 mil kanałem niczym na patelni, przy pięknej słonecznej pogodzie i tu przydało się bimini, przydało się też wiele razy później tak. Celujemy tak, żeby żeby się załapać na odpływ. Śluzowanie znowu z marszu i już jesteśmy na Łabie. Tuż przed Cuxhaven znowu psuje się pogoda, zaczyna mocno dmuchać i błyskawicznie buduje się fala, więc do mariny wchodzimy driftując.
Niestety dmucha dalej mocno z zachodu i nie ma szans na kontynuację rejsu w jedynie słusznym kierunku, decydujemy się więc na przeskok na Helgoland, żeby uzyskać lepsza pozycję do halsowania się, gdyby wiatr osłabł, bo według prognoz jego kierunek miał się nie zmienić przez najbliższe kilka dni. W ten sposób w sobotę o pierwszej w nocy meldujemy się na wyspie.
Pogoda się cały czas pogarsza, z zachodu na wschód przechodzą kolejne fronty z wiatrem rzędu 30 kn, okna pogodowe są zbyt krótkie, żeby przeskoczyć na Borkum, gdyż to w linii prostej około 70 mil, halsując się pewno ponad 100. Żeby nie tkwić w Helgolandzie rozważamy możliwość skoku do zatoki Jade (Hooksiel lub Wilhelmshaven), ale dochodzimy do wniosku, że nic na tym nie zyskamy. Nastrój załogi jest taki jak pogoda, zostaje nam tylko zwiedzanie wyspy i sklepów wolnocłowych. Dodatkowo okazuje się, że załoga, która miała płynąć ze mną w drugim etapie rezygnuje z rejsu, etapu więc nie będzie, nie wiadomo co dalej z rejsem.
W tej sytuacji zapadła decyzja, że w poniedziałek wracamy do Cuxhaven. W tym czasie trwały negocjacje z załogą Marcina, czy przejmą jacht w Cuxhaven, czy też zrezygnują. Wszak planowali Wyspy Normandzkie, co w tym momencie jest już absolutnie poza zasięgiem. Wówczas popłynęlibyśmy od razu do Polski. Na szczęście stanęło na tym, że zależy im przede wszystkim na zdobyciu stażu na pływach, a trasa jest na dalszym miejscu. W ten sposób po opłaceniu prawie dwutygodniowego postoju w marinie, we wtorek wieczorem wszyscy byliśmy już w domu.
Podsumowanie: przepłynęliśmy około 400 mil w 87 godzin, z czego niestety tylko 12,5 godziny pod żaglami. Odwiedziliśmy: Glowe, Fehmarn – Sand, Kilonię – Holtenau, Rendsburg, Brunsbuttel, Cuxhaven i Helgoland.
Etap III
W czwartek (20 czerwca) wieczorem wyruszyłem komunikacją publiczną do Cuxhaven, dokonać przekazania jachtu Marcinowi i odprowadzić do Poznania wypożyczonego Forda Transita Custom, którym załoga miała przyjechać na jacht.
Tak też się stało, w sobotę rano, po całonocnej jeździe załoga Marcin, Piotr, dwóch Jurków i Jacek zameldowała się na burcie. Sztauowanie poszło błyskawicznie, nie dziwota, sami doświadczeni żeglarze. Z pierwszym odpływem, po 14- tej Don Kichot wyszedł w morze, a ja wsiadłem do Forda i ruszyłem do Poznania.
Chłopaki byli nastawieni na oranie morza dodatkowo przez pierwszy tydzień pogoda im sprzyjała, więc długimi skokami z jednym postojem we Vlieland dopłynęli do Dunkierki, po czym rozpoczęli drogę powrotną. Tutaj pogoda po raz kolejny dała o sobie znać, więc załoga schroniła się w holenderskim Ijmuiden, gdzie spędzili kolejnych 5 dni do wymiany załóg. Dla nich ce został osiągnięty, 100 godzin na pływach z wejściem do dwóch portów pływowych zaliczone.
Etap IV
Ostatni etap zaczął się od nieoczekiwanej zmiany portu startu. Wymiana załóg, która miała nastąpić w Cuxhaven, z przyczyn pogodowych nastąpiła w Ijmuiden. Dla nas znaczyło to tyle, że w ciągu dwóch tygodni musimy pokonać dużo dłuższą trasę od tej zaplanowanej. Oczywiście gdyby pogoda była dla nas litościwa, technicznie byłoby to do ogarnięcia całkiem na luzie, ale po kolei.
Przyjechaliśmy do Ijmuiden w sobotę (6 lipca) rano po całonocnej jeździe zapchaną do granic możliwości Toyotą Proace City Long z wypożyczalni. Dwie godziny później Toyota zapakowana jechała już z powrotem do Polski. Tym razem w załodze oprócz Waldka i mnie była jego rodzina ( żona Kasia i dwóch synów Leszek i Stachu), dla których był to pierwszy prawdziwie morski rejs, co miało później wpłynąć dość mocno na jego przebieg.
Ijmuiden przywitało nas deszczem i wiatrem, po zasztauowaniu zaczęliśmy się zastanawiać nad planem rejsu. Prognozy wskazywały, że najwcześniej możemy wyruszyć w poniedziałek rano, wówczas wiatr ma osłabnąć i zmieni się jego kierunek.
I faktycznie tak się stało, więc pierwszy skok zaplanowaliśmy do Den Helder, żeby na dzień dobry nie forsować załogi. W ten sposób w poniedziałek wieczorem cumowaliśmy w marinie Jacht Klubu Królewskiej Marynarki. Okazało się, że tylko Staszek odczuwał dyskomfort związany z chorobą morską, w sumie więc nie było źle.
Drugi odcinek miał być ponad 120 milowy aż do Borkum, ale pogarszająca się pogoda spowodowała, że postanowiliśmy wejść jednak do Vlieland i poczekać tam na to, jak się rozwinie sytuacja. Niestety czekała tam na nas niespodzianka, okazało się, że nie ma dla nas miejsca w marinie, zostało nam staniecie na kotwicy, co też zrobiliśmy w ulewnym deszczu, smagani wiatrem i popychani przez prąd. Stabilnie udało się stanąć na kotwicy dopiero za drugim podejściem. Po naradzie załogi postanowiliśmy, że zjemy i wypijemy coś na ciepło, przygotujemy prowiant i po ustaniu deszczu z odpływem popłyniemy dalej. Następnego dnia późnym popołudniem wpływaliśmy pod prąd do portu na pierwszej z niemieckich wysp fryzyjskich – Borkum.
Podczas manewrowania w porcie doszło do awarii, która pozbawiła jacht napędu mechanicznego. Niestety potrzebna cześć była nieosiągalna na miejscu, trzeba było po nią pojechać do Poznania i Konina, potrzebna też była pomoc tokarza. Całe szczęście, że udało się wyprawę ogarnąć logistycznie w niespełna 48 godzin podróżując promami, kolejami polskimi i niemieckimi, samochodem i autobusem „Sindbada”.
Po dokonaniu naprawy musieliśmy poczekać jeszcze na poprawę pogody, więc dopiero we środę 17 lipca ruszyliśmy w dalszą drogę do Kanału Kilońskiego i Rendsburga. 19 lipca w samo południe popłynęliśmy dalej i po przeskoczeniu pozostałej części Kanału Kolońskiego popłynęliśmy do Warnemunde, gdzie zacumowaliśmy także w samo południe. W wypasionej marinie niczym w Nicei albo Saint – Tropez spędziliśmy kilka godzin, zatankowaliśmy paliwo i ruszyliśmy prosto do Kołobrzegu. Przynajmniej tak przewidywał plan.
Niestety pogoda miała wobec nas inne plany, więc po minięciu Arcony mieliśmy do wyboru albo dziobać pod wiatr i falę do Kołobrzegu na silniku, albo halsować się na co nie mieliśmy już czasu.
Stanęło na tym, że popłynęliśmy bajdewindem do Świnoujścia, dokąd dopłynęliśmy w niedzielę (21 lipca) wieczorem.
Ostatnie, długie odcinki dały nam mocno w kość, zwłaszcza kilka kolejnych zarwanych nocy, ponieważ zawsze na pokładzie musiała być jedna z dwóch osób (Waldek albo ja), nie było czasu na odpoczynek. Pływaliśmy głównie na silniku albo wspomagając się silnikiem. Taki mamy klimat.
Tydzień później wraz z zebraną na szybko załogą złożoną z klubowiczów kołobrzeskiego JKM „Józef Conrad” w ciągu długich 20 godzin z wejściem do Dziwnowa przeprowadziliśmy Don Kichota do Kołobrzegu, gdzie formalnie o piątej rano w niedzielę rejs się zakończył.
Trochę statystyki:
– w rejsie uczestniczyły w sumie 4 załogi (16 żeglarzy + dwóch skipperów),
– odwiedziliśmy cztery państwa (Niemcy, Niderlandy, Belgię i Francję),
– przepłynęliśmy w sumie około 1400 Mm,
– odwiedziliśmy: Dziwnów, Świnoujście, Glowe, Fehmarn Sand, Kilonię – Holtenau, Rendsburg, Brunsbuttel, Cuxhaven, Helgoland, Borkum, Vlieland, Den Helder, Ijmuiden i Dunkierkę.
W sumie pod względem żeglarskim plan nie został wykonany, głównie z przyczyn pogodowych, jednak i tak rejs był według mojego pojęcia udany. Trzeba się będzie przyzwyczaić do tego, że pogoda staje się coraz bardziej kapryśna i nieprzewidywalna.